środa, 10 grudnia 2014

Rozdział I

dzień wcześniej 
Dianna
Usiadłam obok Sergiego na kanapie i podałam mu kubek z gorącą herbatą. Wiedziałam, że za nią nie przepada, ale nie posiadałam kawy, nie lubiłam tego mdłego smaku na języku. Ekspres dawno wylądował w kuchni rodziców, a wszelka inna była zwyczajnie nie do zniesienia. 
- To jak, idziesz ze mną? - spytał po raz setny tego wieczoru. 
- Niby po co? Wiesz, że takie imprezy nie są dla mnie. Kolejny raz wystoję się pod ścianą robiąc z siebie głupka - powiedziałam pociągając łyk ze swojego kubka. 
- Obiecuję, że tak nie będzie. Zajmę się tobą. 
Stać mnie było tylko na ciche prychnięcie.
- Sergi, nie! I mówię to po raz ostatni.
Zdecydowanie nie podobał mi się błysk, jaki przebiegł w tej chwili przez jego tęczówki. Uśmiechnął się chytrze przygryzając dolną wargę. 
- Niby miałem to zostawić jako noworoczną niespodziankę, ale nie pozostawiasz mi wyboru. Wiesz, że będzie tam cała drużyna, prawda? - uniósł brwi jak kowboj w westernach doprowadzając mnie tym samym do stanu istnego zirytowania. Nienawidziłam, kiedy przybierał tą minę. Nie dość, że wyglądał jak kompletny kretyn, to jeszcze myślał, że przekona mnie do swojej "racji". Żałosne. 
Tylko, że tym razem mu się udało.
- Wszyscy, to znaczy... - nie umiałam skończyć. Bliżej niezidentyfikowana gula stanęła mi w gardle niczym wielki wół i nie chciała ustąpić. Zrobiło mi się gorąco.
- Tak, to znaczy, że twój Marcuś też.
- On nie jest mój - zaprotestowałam od razu. 
- Może i nie jest, co nie zmienia faktu, że cały czas za nim latasz. 
Serce przyspieszyło, a ręce zaczęły drżeć. Ten stan opanowywał mnie zawsze, kiedy tematem rozmowy stawał się Bartra.
- To narzeczony mojej przyjaciółki! 
- I co z tego? Nie zmienisz swoich uczuć tylko dlatego, że facet, którego kochasz jest z Is!
- Nie kocham go - powiedziałam to zbyt niepewnie, by Roberto chociaż zaczął rozważać prawdziwość tych trzech słów.
Za każdym razem, kiedy klubowa piętnastka stawała przede mną, a jego ciemne oczy lustrowały mnie od góry do dołu miałam ochotę już nigdy go nie opuszczać. To było silniejsze ode mnie. Ten stan, kiedy dotykał mojego ramienia czy pytał o zdanie. Wystarczyła zwykła rozmowa z nim, by wszystko nabrało sensu, bym mogła zaliczyć dzień do udanych. A na każdą czekałam bardzo długo. Gdy widziałam go na boisku w akcji, uśmiech sam wchodził na twarz, a niepokój ogarniał mnie za każdym razem, kiedy padał na murawę. Włosy na plecach stawały dęba, gdy się przybliżał, a chłód przeszywający moje ciało, o dziwo przyjemny, nadawał atmosferze elektryczności, której nie czułam przy nikim innym.
Tak, kochałam narzeczonego mojej przyjaciółki i nic z tym nie mogłam zrobić.
- W porządku, niech Ci będzie - chyba zwyczajnie odpuścił. - Ja i tak wiem swoje. 
Zacisnęłam dłonie na kubku. Powinnam być z nim szczera, doskonale o tym wiem. W końcu jesteśmy przyjaciółmi. Tyle, że w tej chwili nie umiałam. Mogłam mu powiedzieć wszystko, każdy krępujący moment z mojego życia, ale nie potrafiłam przyznać się do uczucia w stronę Bartry.
- Chcę wiedzieć, czy idziesz na tą imprezę. Tylko tyle. 
Przełknęłam ślinę, by dodać sobie kilka sekund na przemyślenie tej decyzji. 
- Niech Ci będzie. Jutro o dwudziestej-pierwszej, tak? - nie mogłam się nie zgodzić. I tak nie dałby mi spokoju, więc zrobiłam to głównie dla siebie, by wreszcie przestał mnie napastować. O ile bardziej wolałabym się zaszyć w mieszkaniu Anto przy herbatce zabawiając małego Thiago.
- Dokładnie. Będę pół godziny wcześniej, ubierz się w coś ładnego - oznajmił z uśmiechem, po czym odstawił naczynie na stolik, dał mi buziaka w policzek uprzednio mierzwiąc włosy jak brat młodszej siostrze i rzucając krótkie "do zobaczenia" wyszedł z mieszkania. 
Cały Sergi, załatwi sprawę i ucieknie. Musiałam przyznać, że mimo wszystko, mimo każdej najmniejszej wady, był jedną z najważniejszych osób w moim życiu. 

Marc
Wsiadłem za kierownicę rzucając klucze od domu na siedzenie pasażera. Miałem dość. Te całe przygotowania do ślubu były niesamowicie wykańczające, a przymierzanie tysiąca garniturów z rzędu strasznie nużące. Odpaliłem silnik i powoli ruszyłem z miejsca, by chwilę później rozpędzić się na asfaltowej nawierzchni. Wsłuchiwałem się w błogą ciszę zakłócaną jedynie mruczeniem silnika zadowolony z chwili dla siebie. Nie trwała ona długo. Zaraz doszedł mnie dzwonek telefonu. Zirytowany spojrzałem na wyświetlacz, po czym odebrałem.
- Czego chcesz Jordi? - warknąłem trochę za ostro. 
- Wyluzuj stary, ja tu z dobrymi wieściami przychodzę - odparł skruszonym głosem.
To mogło znaczyć tylko jedno. Udało mu się. 
- Załatwiłeś lokal? - spytałem nie bez podziwu.
- Nie do końca.
Wywróciłem oczami. Właśnie tego mogłem się spodziewać. 
- Nikt nie wynajmie Ci takiego miejsca w sylwestra, rusz czasami mózgownicą Bartra. Po to ją masz.
Zaśmiałem się ironicznie. I kto to mówi?
- Dobra, to jakie wieści niesiesz Alba? - sarknąłem, bo nie widziałem, o co mu chodzi.
- Mam wejściówki - mruknął zadowolony z siebie. Tak, dumę było słychać nawet przez słuchawkę telefoniczną. A raczej samochodowy głośnik.
- To to nawet Munir potrafi załatwić! Wystarczy błysnąć nazwiskiem gwiazdo ty moja. Chodziło o to, żeby dziewczyny poszły. A dobrze wiesz, że do klubu się nie wybiorą - jego inteligencja, a raczej jej brak mnie czasem przygniatała.
- Okej, to inaczej. Chcesz wejściówkę na tą cholerną imprezę, czy nie?! - warknął Jordi. 
- Tak, chcę - moja uprzejmość emanowała sarkazmem, którego często nadużywałem. 
- W porządku. Jutro, dwudziesta-pierwsza, parking na Las Palajos. Zapamiętasz? 
Chyba odpuścił docinki. Stwierdziłem, że też mogę dać sobie spokój z uszczypliwymi uwagami. W gruncie rzeczy bardzo go lubię. Tylko okazuję mu to w inny sposób niż Geriemu czy Ivanowi. 
- Zapamiętam. 
- To do jutra Marcusiu.
Niemal widziałem ten kpiący uśmiech pod nosem Alby. Rozłączyłem się śmiejąc. Co za typek, szkoda gadać.
Zaparkowałem przed domem i czym prędzej wysiadłem. Ruszyłem w kierunku drzwi wejściowych i jednym, płynnym ruchem przekręciłem klucz w zamku. Chwilę później ściągałem buty w przedpokoju własnego mieszkania z tym wspaniałym uczuciem, że już nigdzie nie muszę wychodzić. 
Powolnym krokiem przeszedłem do salonu zapalając po drodze światła. Rozsiadłem się na kanapie łapiąc za pilota, jednak coś powstrzymało mnie przed włączeniem telewizji. Na stoliku leżała mała, biała karteczka. Wziąłem ją do ręki i od razu rozpoznałem pismo Is. 
Jestem u Anto, Leo pojechał do rodziców, została sama z małym. Wracam pojutrze. Miłej zabawy na imprezie ;*
P.S. Zaopiekuj się Dianną, podobno wybiera się z Sergim. 
Twoja Isabel ♥
Skrzywiłem się. Wiedziałem, że sylwester w klubie właśnie tak się skończy. Bez dziewczyn, zostawieni sami sobie. I wcale mi się to nie podobało. Całość musiała skończyć się łzami, ośmieszeniem któregoś z nas lub zdradą.
Niestety obstawiam ostatnie, bo pierwsze łączy się z trzecim, a środkowe jest chyba jakąś klubową tradycją.
_______________
Na wstępie przeproszę, że taki krótki, ale to dopiero początek. Chciałam co nieco wyjaśnić jeśli chodzi o prolog, w następnym będzie już normalnie;) Narrację też zmieniłam umyślnie, żeby nie było. Więcej do powiedzenia nie mam, więc zostawiam Was z rozdziałem mając nadzieję, że się podoba ;))♥ 
Do zobaczenia! ;*

4 komentarze:

  1. Świetny rozdział. Masz bardzo fajny styl pisania a mi na wzmiankę o Jordim aż się oczy zaświeciły :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Podoba mi się! Dianna bardzo, bardzo lubi narzeczonego przyjaciółki, ale w sumie to chyba każda by się w nim podkochiwała xd No, ale jak to mówią, zakazany owoc smakuje najlepiej ;)
    Czekam na kolejny rozdział!

    OdpowiedzUsuń
  3. Ostatnie dwa zdania przemawiają do mnie całkowicie ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. O dziewczyno! To jest genialne :D Jestem niesamowicie ciekawa co będzie dalej. Jeżeli chodzi o prolog, a zwłaszcza jego końcówkę, to Marc chyba sam potwierdził swoje obawy. Cóż za ironia :P Już przeczuwam, że będzie niemały dramat jak wszystko się wyda. Ohhh tak, uwielbiam to! :D


    OdpowiedzUsuń